Piórem Feniksa
forum stowarzyszenia młodych pisarzy
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja   ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 


Tekst nr 3

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Piórem Feniksa Strona Główna -> Edycja druga / Etap III
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat

Autor Wiadomość
Dagi
Administrator



Dołączył: 30 Gru 2008
Posty: 1061
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 1:55, 30 Lip 2012    Temat postu: Tekst nr 3

TEKST NR 3


– W ten sposób, panno Betty, zakończył się pewien rozdział w księdze Europy. Niemożliwością było przeprowadzić skuteczną ofensywę, gdy wróg, miast stanąć do walki, cofał się w głąb kraju. Błędem moim była nie tylko nadzieja zwycięstwa, lecz i zlekceważenie zimy, która później, bez bagnetów i kul armatnich, zebrała straszne żniwo. A jednak, gdy we mnie kwitła tak silna wiara w zwycięstwo, parłem do przodu. Wiara… bez niej człowiek jest niczym. Kto ją stracił, wszystko stracił. Mnie nie opuściła. Gdy wierzysz w słuszność swoich poczynań, gdy pewna ręka rozumu wytycza ostrą kreską kierunek działań, możesz wszystko. I wtedy pozostaje rzecz najprostsza w swej istocie, a jednak najtrudniejsza: popełnić jak najmniej błędów.
– Błędy. Nie należy przeszkadzać wrogowi, gdy popełnia błędy. Niestety, tamte wydarzenia dobitnie wykazały, że Aleksander – przypadkowo poniekąd, tak być może – pozwolił mi na pomyłki. Wprowadziłem nieprzygotowane do długotrwałych działań armie w nieprzyjazny klimat. Znałem zagrożenie, lecz gnany marzeniami o światowym imperium, zapomniałem, po co i dla kogo to wszystko. Te bitwy, wojny i potyczki, miliony wystrzelonych kul, krew chciwe chłeptana stalowymi językami szabli i bagnetów…
– Dla kogo, sir?
– Dla narodu, który uczynił mnie Cesarzem, który zasługiwał, by jego idee szerzone były w całym świecie. Wolność sumienia, myśli i wyznania. A jednak podarunek został odrzucony. W tamtych latach świat nie pojął istoty mojego daru, sensu, który był przyczyną mojego działania. A jakże się wówczas myliłem! Esencja myśli była błędem!
– Dlaczego?
– O tym później, panno Betty, o tym później. To, o czym w tej chwili chcę opowiedzieć, to człowiek. Zdziesiątkowana armia, której ta nazwa w rzeczywistości już nie przysługiwała, powracała do domu. Był to lodowaty frimaire tysiąc osiemset dwunastego roku. Wlekąc się w przepoconych mundurach, noga za nogą, żołnierze wdychali mroźne, rosyjskie powietrze, w pogardzie mając podboje i idee. Ich twarze, czerwone od zimna i wysiłku, opuchnięte ze zmęczenia, nie wyrażały już żadnych uczuć. „Niech to się wreszcie skończy!” – tak mówiły ich ciała. Kąsani wilczymi zębami kolumn partyzanckich, kozackiej jazdy i regularnego wojska, parli do przodu wyłącznie dzięki instynktowi. Noga za nogą, na sztywnych kolanach, brodzili w śniegu wśród ciał towarzyszy, których zostawili za sobą w marszu na Moskwę. Ciała zabitych, ciała rannych, ciała zamarzniętych, ciała opuszczonych… Co chwila ten i ów padał ze zmęczenia i głodu. Na kolana, na twarz, na plecy, pomiędzy porzuconymi działami. I wstawał, i szedł. Częściej zastygał. Dziadek Mróz, wniwecz obracając ledwo ciepły oddech, malował im dowcipnie wzory na brodach, brwiach i rzęsach. A oni, z obojętnymi twarzami, w beznamiętnych dłoniach trzymali spękane drzewce sztandarów. Skóra pękała tak, jak kruszyły się lufy armat, a lodowaty wiatr białym kożuchem okrywał wszystko i wszystkich.
– Nie żal było Panu tych ludzi, sir? Nie żal było w ogóle pchać tych tysięcy na wojnę, na stracenie?
– Czyż należy wylewać łzy nad narzędziami, które się zużywają, gdy mistrz konstruuje dzieło swego życia? A przecież nikt, tylko człowiek, jest odpowiedzialny za wynalezienie wojny. Nie było mi żal. Lecz teraz ubolewam nad moimi decyzjami i nad ich losem.
– Dlaczego, sir?
– O tym później. Kontynuując – mimo wszystko Rosja jednak się bała. Sława i plotka wykonały swoje zadanie nad wyraz dokładnie. Wrogowie szukali okazji, tchórzliwie kryjąc się w lasach i śniegach, nie atakowali wprost, oczekując sposobności do walnego natarcia. Starcia, potyczki – to wszystko, na co było stać carskich generałów. Lecz i tym sposobem upuścili moim żołnierzom wiele krwi, i zadali wiele strat, w niewolę biorąc tych, którzy byli zbyt twardzi, by dać się zabić, i zbyt niezgrabni, by zachować wolność.
– Kąsali i upatrywali swej szansy. Trwał wyścig z czasem, mrozem i armiami Rosji. Głód obejmował chudymi ramionami ludzi i zwierzęta. Racje żywnościowe były już tylko wspomnieniem. Konie, karmione jedynie strzechą wiejskich chat, łamały nogi na cienkiej warstewce lodu, przykrywającej drogi ucieczki. Niezdolne już do niczego, poza cierpieniem, stawały się mało, choć z drugiej strony ogromnie pożądanym nasyceniem pustych żołądków. Walka z wrogiem przemieniła się w wojnę o przetrwanie. Chorzy i ranni musieli pozostać już na zawsze w obcych przestrzeniach, by większość mogła mieć szansę przeżycia. Marsz na wpół martwej Wielkiej Armii zdawał się nie mieć końca. Krótki odpoczynek, zarządzany z rzadka z powodu nieustannego pośpiechu, bardziej szkodził, niż sprzyjał; gdy wojsko ogrzewało się przy skąpych ciepłem i rozmiarami ogniskach, grypa zaczynała wytaczać najcięższe działa. Wilgotne od śniegu i potu mundury przyginały ramiona ku ziemi. Takich nas okrążyli nad Berezyną.
– Zdrada. Kiedy jasnym się stało, że porażka jest nieunikniona, dotychczasowi, dość niepewni, wręcz przymusowi sojusznicy podbitych dotychczas narodów wyczekiwali okazji, by bez większych strat własnych dołączyć do rosyjskiej pogoni. Nie dziwiło mnie to; koniec końców siłą odebrałem im niepodległość i tylko siłą byłem w stanie utrzymać ich posłuszeństwo. Choć moją armię dotkliwie zraniono, dalej była niebezpieczna, a ja wraz z nią. Dlatego żaden z generałów o wątpliwej lojalności nie ośmielił się zdradzić. Strach przed Korsykańskim Potworem, jak nazywała mnie angielska plotka, nie pozwolił także carskim armiom rozwiązać problemu mojej obecności na rosyjskiej ziemi inaczej, jak przez szturmowanie wszystkimi siłami na raz. Żaden, powtarzam, żaden dowódca nie chciał ani nacierać w pojedynkę, ani ostatecznego rozstrzygnięcia.
– I zaatakowali, sir?
– Owszem, sytuacja zmusiła dowódców do podejmowania takich wysiłków. Nie mogli przecież pozwolić na pozostawienie nam wolnej ręki. Lecz wszystkim ruchom Rosjan towarzyszyła – delikatnie rzecz ujmując – niezwykła rozwaga, a mówiąc dosadniej – opieszałość. Niezwykle powolnym tempem marszu czy też „głębokim rozważaniem wszystkich możliwych wariantów rozwoju sytuacji”, zachowywali odpowiedni dystans, ponieważ – podkreślę to po raz kolejny – mój geniusz wojenny był strachem na te mierne carskie wróble. Toteż gdy ci tchórze nie mieli już żadnych pretekstów do uniknięcia konfrontacji, gdy w końcu padły rozkazy ataku, polscy i francuscy saperzy dawno już postawili na Berezynie dwa mosty, przez które przerzuciłem większość armii, pozostawiając na lewym brzegu jedynie maruderów, na pożarcie carskim psom.
– I znów zginęli ludzie… A co potem?
– Wojna, panno Betty, pochłania wiele ofiar. A wojny należy wygrywać. Zawsze pragnąłem wygrywać. Tą drogą podążając, ocaliwszy resztki Wielkiej Armii, w tajemnicy udałem się do Paryża, by rozpocząć rekrutację nowej armii. Po cóż? Bo Francja zasługiwała na to, by panować nad światem, a ja na jej czele, tak wtedy myślałem. Jednak wtedy historia nie miała się powtórzyć. Sukces powoli, a nieustannie uciekał gdzieś między palcami. Przeogromne zmęczenie walkami, którego nie dostrzegałem, niejako wymuszało na moich dowódcach popełnianie błędów. Nie widziałem, że nie są w stanie mi dorównać, a ja sam nie mogłem być w tysiącu miejsc jednocześnie. Walki trwały. Poprzysiągłem sobie, że broni nie złożę. Lecz gdy siły najbardziej liczących się państw Europy zawiązały sojusz, gdy koalicja antyfrancuska zwarła siły, gdy moi marszałkowie zapragnęli „pokoju na świecie”, gdy zdradzili naszą sprawę i w germinal'u roku tysiąc osiemset czternastego wpuścili wrogie armie do Paryża, podpisałem akt abdykacji. Nie poddałem się, bo owego zwyczaju nie uznaję. Zrezygnowałem jedynie z tronu, dla dobra narodu. W tej sytuacji nie mogłem prowadzić wojny i rozdzierać Francji, wysysać wszystko, co w niej najlepsze, tylko dla powodzenia działań.
– Zażądałem… tak, zażądałem, bo to nie było ceną mojej rezygnacji, wyspy zwanej Elba w dożywotne posiadanie, przyznania budżetu, gwardii oraz flagi. Angielscy nikczemnicy, niepomni swych obietnic, próbowali jeszcze pozbawić mnie tytułu cesarskiego… Zapomnieli, odurzeni sukcesem, że godności owej, raz nabytej, żadnym pismem pozbawić się nie da; to lud mnie obdarował, i tylko lud miał prawo ściągnąć koronę z mojej głowy.
– Elba. Błękit morza kontrastował z zielenią drzew i stalowo – popielatym zabarwieniem wybrzeża. Piękne było to moje miniaturowe cesarstwo.
– Gdzież wyspie do cesarstwa, sir?
– Powtórzę, panno Betty – uczyć się można wszędzie. Z każdej rozmowy, z każdego wydarzenia i opowieści można wyciągnąć wnioski, rozłożyć na czynniki pierwsze, wszystko to stopić w tyglu, odparować i uzyskać ekstrakt – czystą naukę. Niemniej jednak, Elba nie była moim ostatecznym celem. Ambicja władania duszami jest najsilniejszą z namiętności. Celem był świat, w zwycięstwo nigdy nie przestałem wierzyć. Tymczasem odpoczywałem od podejmowania wielkich decyzji, od przyjmowania ciężaru wielkiej odpowiedzialności. Liczyłem również, że tutejszy klimat wpłynie pozytywnie na moje zdrowie, a cierpiałem wówczas na ostre bóle żołądka. Administrowanie państewkiem dawało ogrom satysfakcji, jako że wynajdywanie słabych punktów i usprawnianie funkcjonowania systemu potwierdzało moją wysoką formę i sprawność intelektualną.
– Na obszarze wyspy nie ograniczali mnie w żaden sposób, w końcu było to moje państwo! Prawdę powiedziawszy, jedynym strażnikiem było morze, a „na nim angielskie okręty”, rzecz jasna. Och, jakaż nienawiść tkwiła w tym wszystkim… Znali moją wartość, palec historii wyraźnie wskazywał, kogo należy się bać. Gdyby mieli takową szansę, prędko pozbawiliby mnie głowy, bym nie zagroził więcej Europie. Nie mieli śmiałości w tamtym czasie. Wszystko, na co było stać narody sprzymierzone, to osadzenie na tronie Francji posłusznych sobie, a znienawidzonych przez lud, tych „królewskich antytalentów”, Burbonów.
– Przepadałem w owych dniach za poznawczymi, konnymi i pieszymi wyprawami wzdłuż i wszerz wyspy. Przyswajałem zawiłości trudnego, choć – zdaje się – przecież pełnego szczęścia życia ludzi na Elbie. W każdej minucie zmagali się z nieprzychylną naturą. Zielona wyspa, każdego dnia opierała się człowiekowi, niechętnie i za wysoką cenę oddając każdy swój skrawek. Jej kamienne kości tępiły wszelkie ostrza, zazdrośnie strzegąc dostępu do najcenniejszych gruntów. Jednak nieustępliwy człowiek podjął wyzwanie, mierząc się z wyspą jak równy z równym. Jakby w nieustającej wojnie, centymetr po centymetrze wyrywał kolejne skrawki gruntu, krwią, potem i łzami ciężko okupując najmniejszy nawet sukces. Tak w czasie moich wędrówek poznałem twarde charaktery miejscowej ludności; zaciętością i determinacją mogli stawać w szranki ze starą nawet gwardią moich wojsk. Czas ów był niezwykłą i pouczającą przygodą. W tych dniach, gorących dniach thermidor'u, jedna z ekspedycji odmieniła całkowicie i mnie, i świat.
– Nie raz i nie dwa natrafiałem na cuda natury, kształty i formy tak niezwykłe, że traciłem niemal dech w piersi. Ten jednak zadziwił mnie ponad miarę, a wręcz samym istnieniem sugerował ingerencję siły pozaziemskiej. Jakby zazdrośnie ukryty przed wzrokiem, przed ujawnieniem swej obecności światu, a jednocześnie kuszący ledwie wyczuwalnym, ulotnym zapachem… szczęścia.
– Szczęścia, sir?
– Tak właśnie to zapamiętałem.
– Jak pachnie szczęście?
– Nie sposób tego nazwać, panno Betty. Gdy sięgam pamięcią do tamtych chwil, przed oczami jawi mi się tysiąc obrazów, a każdy z nich jest jak tysiąc słów. To uczucie błogości, nieuchwytne, sięgające do głębi serca, poruszające ducha. Czułem się młodym, silnym i zdrowym… oto, co ze mną się działo; lecz nazwać tego szczęścia nie umiem. Może Goethe by potrafił?
– A ten… cud?
– Ach, tak… Ten dzień uważałem za zakończony. Z kolejnej wyprawy wracałem trochę na pamięć, a po części błądząc w bujnych lasach Elby. Jedno z zielonych wzgórz, zwabiło mnie, czy też raczej przyciągnęło za nos, wprost na swój szczyt. Nieomal wtedy nie rozwiązałem ogólnoeuropejskiego problemu „Boneya”! Z jednej strony łagodne zbocze; gdyby było oblodzone, mogłabyś, panno Betty, wejść po nim nawet w łyżwach. Z drugiej strony wzgórze okazywało inne oblicze. Za szczytem ziemia znienacka otwierała swe usta, a nieuważnego wędrowca czekała błyskawiczna podróż w dół; innymi słowy – pionowe urwisko dość szerokiej rozpadliny prawie zaprosiło mnie na ostatnią wycieczkę! Zdumiony odkryciem, poświęciłem chwilę na dokładniejszą obserwację, by zauważyć, że w pewnym miejscu wyrwa ukształtowana jest niewątpliwie ludzką ręką. Dostrzegłem miniaturowe schody, które poprowadziły mnie w głąb szczeliny.
– Wszedł Pan tam, sir? Zupełnie sam?!?
– Nie byłbym chyba sobą, gdybym owym przejściem nie podążył; wrodzona chęć poznawania była silniejsza, niż strach przed nieznanym. Zresztą, w tym momencie nie spodziewałem się, by odkrycie to było pułapką, zorganizowaną przez angielskich nienawistników!
– Naturalnie, ale ryzyko…
– Gdybym tylko potrafił brać pod uwagę ryzyko! Wiara w sukces jest we mnie silniejsza, niźli czysto dyskursywna kalkulacja.
– Jest? Wiara jest silna w Panu, sir?
– Tak, gdyż czyny, które z perspektywy czasu oceniłem jako błędy, nie zabiły we mnie ufności do siebie samego; są jedynie sposobem i drogą wzniesienia się na wyższy poziom świadomości. W dalszym ciągu żywię przekonanie o słuszności swoich działań.
– Nawet teraz, gdy…
– Tak, a właściwie – nade wszystko – teraz. Ale dość o tym, na razie przynajmniej. Zapach stawał się coraz wyraźniejszy. Schodki przeszły w dość stromą, wyboistą ścieżkę, a ta, po kilku krokach, zniknęła w mroku skalnego korytarza. Spojrzałem w górę. Przestrzeń nade mną przypominała oko, z błękitnobiałą źrenicą chmur. Rozpadlina nie była tak głęboka, jak z początku się wydawało, dostatecznie jednak głęboka, by spadając, „zrobić sobie krzywdę”.
– Chwila ranienia ciała o ostre występy w wąskim, ciemnym przejściu odkryła przed oczami unikatowy widok. Korytarz doprowadził mnie oto do miejsca, które z powodzeniem mogłoby służyć za inspirację legionowi malarzy przez sto, albo i więcej lat. Niewielka kotlina obręczą pionowych skał ze wszystkich stron obejmowała szeregi maleńkich pól uprawnych. W samym środku, wyznaczając punkt centralny, tkwił ogromny, brunatno – pomarańczowy głaz. Zagony przepełnione wręcz były ogromnymi roślinami, o najdoskonalszych w świecie kształtach i kolorach. Intensyfikacja doznań, spowodowana bliskością źródła zapachu, była wręcz katuszą dla powonienia; aromat mdlił i zniewalał. Wchłaniałem doznania, wręcz otumaniony otaczającą mnie nierzeczywistą atmosferą, gdy gwałtownie powrócił ostry ból żołądka i bez pardonu cisnął mną o ziemię. Straciłem przytomność.
– Gdy świadomość powróciła, słońce stało wysoko na niebie. Leżałem w bajecznie zielonej trawie, skrępowany niczym baran. Nade mną pochylał się mężczyzna. W milczeniu świdrował mnie wzrokiem; spojrzenie nie wróżyło nic dobrego. Niespiesznie wyjął zza pasa nóż i zaczął zadawać pytania; ja, z ostrzem przy twarzy, udzielałem odpowiedzi. Kim jestem? Po co tu przyszedłem? Czy jestem sam? Naiwne było to przesłuchanie i wskazywało na niewysoki poziom wykształcenia owego człowieka.
– Długi czas po tym, gdy księżyc objął straż na niebie, odzyskałem swobodę ruchów. Człowiek był nieufny i bardzo ostrożny, i tu muszę przyznać, że go w pierwszym osądzie nie doceniłem. Choć prostolinijny, inteligencji odmówić mu nie sposób.
– Jak przekonał Pan do siebie tego mężczyznę, sir?
– To jeszcze nie czas, bym zdradził światu, o czym w tamtych godzinach dyskutowaliśmy. Owszem, kilka szczegółów, lecz nie więcej; nie mogę ujawnić, jak zdobyłem jego zaufanie, zbyt wcześnie jest dla mnie…
– Sir, Pańskie serce skrywa sekret?
– I tu muszę pogrozić palcem: nie bądź wścibska, panno Betty, nie bądź wścibska. Choć ciekawość jest „cnotą” o wysokiej pozycji w mojej osobistej skali wartości, gdyż prowadzi do poznania, to jednak w sojuszu z umiarkowaniem najlepiej zdaje egzamin.
– Rozumiem, sir.
– Dobrze. W każdym razie, pomimo pewnych przeszkód, znaleźliśmy wspólny język i opowiedział mi swoją i tamtego miejsca historię. Człowiek ów odnalazł kotlinę tak, jak i ja – przez przypadek, choć miał on zdecydowanie mniej szczęścia. Wabiony zapachem ze szczytu wzgórza – wpadł do rozpadliny. Los łaskawie oszczędził jego życie, skończyło się na złamaniu ręki. Odkrycie doliny i niezwykle dorodnych, dzikich roślin pozwoliło mu nie dość przetrwać w niesprzyjających warunkach, to jeszcze w błyskawicznym tempie wyleczyć złamaną kość. Po tygodniu stan zdrowia poprawił się na tyle, że zdołał wydostać się ze szczeliny i powrócić do domu. Poruszony odkryciem, po pewnym czasie powrócił w to miejsce; rozpoczął badanie roślin i otoczenia. Schodki, które wykuł w skale, pochodzą właśnie z tamtego okresu. Przełomem było ustalenie, że za ponadnaturalny wzrost odpowiada skała leżąca w centrum kotliny.
– Eksperymentował metodą prób i błędów blisko piętnaście lat, przynosząc w to niezwykłe miejsce nasiona przeróżnych roślin. Najbardziej okazałe krzyżował sobie znanymi metodami, osiągając zaskakujące efekty. Wszystko, co zapuściło korzenie w gruncie kotliny, dojrzewało w krótkim czasie, dając plon znacznie bardziej obfity w porównaniu do zwykłych zasiewów. Te szczególnie dorodne okazy łączył ponownie, aż osiągnął rośliny idealne, które już w żaden przez niego stosowany sposób nie mogły być poprawione.
– Niezwykłe…
– W istocie. Zmodyfikowane ręką człowieka i oczywistym wpływem skały, te unikatowe twory rodziły owoce, które oddziaływały na organizm ludzki. Rolnik sporządzał z roślin najprzeróżniejsze mieszaniny, uzyskując inne skutki przy niewielkiej nawet zmianie składu. Efekty, jako niepiśmienny, notował skrzętnie… na skałach kotliny, rylcem i młotem wykuwając odpowiednie symbole.
– Zadziwiający upór i wytrwałość wykazał ten mężczyzna! Piętnaście lat!
– Nieprawdaż? I mnie zainteresowała ta cierpliwość i determinacja… Ten fragment historii ma smutny odcień. Mężczyzna miał syna. Dziecko od narodzin cierpiało na tajemniczą chorobę, której nie mógł zdiagnozować nawet, nie mówiąc o leczeniu, żaden z lekarzy, do których dotarli. Najdrobniejszy ucisk ciała powodował barwienie skóry na siny kolor. Lecz to był jedynie początek. Do dwunastego roku życia chłopcu towarzyszyła codzienna walka o życie; drobne draśnięcia potrafiły kończyć się krwotokami, których tamowanie przychodziło rodzicom z wielką trudnością. Z czasem obrzękające kolana coraz częściej odmawiały posłuszeństwa. Wyobrażasz sobie, panno Betty? Porażający ból raz po raz przykuwał dziecko do łóżka, a rodzice z bezsilnym przerażeniem patrzyli, jak na twarzy potomstwa zamiast uśmiechu wykwitają grymasy niemego cierpienia, jak nogi, które powinny niczym wiatr nieść właściciela, uginają się pod nim, cienkie i miękkie jak wierzbowe witki…
– To dlatego to wszystko…
– Tak, panno Betty, wszystko dla dziecka. Po pewnym czasie modyfikowane rośliny zaczęły wygrywać z losem. Czternaste urodziny chłopiec obchodził skacząc z radości, na własnych nogach. Jego ojciec kontynuował prace, widząc ich sens, czarno na białym. Choroba zaniknęła całkowicie, a cała rodzina nie posiadała się ze szczęścia. Szczęścia, które nie trwało długo. Dwa lata później przyszła mobilizacja. Zaledwie szesnastoletni rekrut, którego z trudem można było uznać za zdolnego do trzymania broni, opuścił rodzicieli, odprowadzany w wojskowej eskorcie. Nigdy już nie wrócił w rodzinne strony.
– Dlaczego, sir?!?
– Poległ pod Moskwą.
– Pod Moskwą… Przecież… przecież to Pan…
– Tak. Ja. Ja jestem odpowiedzialny za tą śmierć, i za milion innych.
– I ten człowiek zdradził Panu swoją tajemnicę? Wiedząc, z kim ma do czynienia, po prostu ofiarował Panu owoce swej wieloletniej pracy? Chyba, że…
– Chyba, że co, panno Betty? Jak już wspomniałem, nie wszystko zostanie dziś, czy może nawet – kiedykolwiek – ujawnione. Niemniej jednak ów mężczyzna był mądrym człowiekiem, choć wtedy uznałem go za niespełna rozumu. Otóż postanowił on, znając wartość swoich dokonań, udostępnić osiągnięcia całemu światu, by służyły dobrej sprawie i całej ludzkości. Jednocześnie obawiał się, by zmodyfikowane rośliny nie dostały się w niepowołane ręce. Można domyślać się, w jakich celach mógłby je wykorzystać ktoś o, nieograniczonych ambicjach, którego siłę napędową stanowiło nieokiełznane pożądanie… wszystkiego. Mężczyzna chciał podzielić się wiedzą z prawdziwym naukowcem, który rozwinąłby jego zdobycze i przekazał władcom jako narzędzia konstruowania lepszego świata. Dlatego nie brał pod uwagę władz ani cywilnych, ani wojskowych. A ja – jak to zgrabnie rolnik ujął – niczym owa skała z kotliny, spadłem mu z nieba. I otrzymałem sadzonki i nasiona tych niezwykłych roślin.
– …P-p-pan… W jak skończone kłamstwo ten człowiek uwierzył?!?
– Ciii… Czasem należy krzyczeć, lecz nie jest to jedna z tych chwil. Czekolada, choć przesłodka, w nadwyżce sprowadza mdłości; miejże umiar, panienko… Kontynuując… Przyjąłem dar, obiecując wykorzystać go w dobrej sprawie. W mojej sprawie.
– Wśród mojego dworu, który w swej „łaskawości” narody sprzymierzone „pozwoliły” mi ze sobą zabrać, znajdował się mój osobisty lekarz, profesor chirurgii wojennej; prawdziwy naukowiec i innowator. Potrafił w czasie walk dokonać amputacji w stawie barkowym w czasie krótszym, niż trzy minuty! Czasem odnosiłem wrażenie, że mierzył swą wartość szybkością działania; również choćby dlatego, że jako pierwszy w Europie wprowadził na pole walki ambulanse! Nieprzeciętna osobowość; zresztą, zawsze takimi się otaczałem, panno Betty.
– Dziękuję, sir…
– Był on prawdziwym mistrzem swej sztuki. Na polu bitwy ratował życie tak zmasakrowanych żołnierzy, że często zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby dać im w spokoju umrzeć. Pytany, zawsze mamrotał coś pod nosem, w konkluzji udowadniając, że każdy ma prawo żyć. Nie był to wniosek, któremu ja byłbym w stanie przyklasnąć, lecz nie mianowałem go osobistym lekarzem po to, by się ze mną zgadzał. On to otrzymał rośliny i nasiona, wraz z rozkazem tajemnego wyjazdu do Francji. W Paryskiej Akademii Nauk, tej samej, w której swego czasu byłem członkiem sekcji mechaniki pierwszej klasy nauk matematyczno – fizycznych, istniało wierne mi grono naukowców, którym ufałem… musiałem zaufać. Wiarę pokładałem na pewno w moim nieco „szalonym” lekarzu; liczyłem, że pod jego przewodnictwem z pozyskanych diamentów wyszlifują prawdziwe brylanty.
– Z wielką niecierpliwością oczekiwałem wieści z Akademii. Informacje z kontynentu docierały do mnie w zasadzie bez przerwy; tak mogłem śledzić wydarzenia w Europie. Francja, źle traktowana przez Burbonów, przywiezionych w wozach koalicji, coraz mniej kryła się z niechęcią do „obcego” króla, coraz bardziej ostentacyjnie demonstrowała niezadowolenie. Marszałkowie, generałowie, zwykli nawet żołnierze moich wojsk, których jedyną winą była służba pod moimi rozkazami, zostali pozbawieni funkcji; z tego powodu i armia, wierna dowódcom, przejawiała nieprzychylne władcy nastawienie. W krótkim czasie nastroje w narodzie przypominały stan wrzenia. Wystarczyłaby iskra, by wywołać wybuch. Poleciłem skrzesać tę iskrę, puścić w obieg krótką informację: Napoleon wraca. A ja marzyłem. Bliżej prawdy będę, jeżeli powiem, że zachłysnąłem się myślą o możliwościach, które niespodziewanie znalazły się w zasięgu ręki. Rozpocząłem przygotowania do powrotu do kraju.
– Wraz z garstką gwardii w drugiej dekadzie ventôse'u wylądowaliśmy na kontynencie. Wtedy obiecałem sobie, że odzyskam Francję bez jednego nawet wystrzału. I tak też się stało. Jedno wydarzenie szczególnie utkwiło mi w sercu… Pod Grenoble drogę zastąpił nam pułk, który nie raz i nie dwa walczył u mego boku. Wtedy postawiłem wszystko na jedną kartę. Wyszedłem sam jeden, wprost na gotowe do strzału lufy karabinów i rzuciłem im w twarz: Jeśli chcecie strzelać do swojego Cesarza, strzelajcie! A oni… oni cisnęli broń i, wiwatując przez łzy, przybiegli do mnie. I, jak ja, uwierzyli w zwycięstwo.
– Kolejne miasta rzucały bramy do moich stóp. Do samego Paryża nie padł żaden strzał. Wojsko masowo wracało pod moją komendę, a wieść o powrocie Cesarza wznieciła rewoltę. Złoty orzeł wydrapywał lilie ze wszystkich dywanów. „Król nie czekał z przekazaniem obowiązków”; umknął w popłochu długo przed tym, jak wkroczyliśmy do stolicy. Wróciłem.
– Nie chciałem kolejnej wojny; nie teraz. Nadchodził czas pokoju i stabilizacji, której Francja tak bardzo potrzebowała. Burbonowie nie przysłużyli się odbudowie kraju, wyczerpanego przez dwadzieścia lat wojen. Ten obowiązek spoczął na moich barkach.
– Tymczasem na wieść o powrocie Małego Kaprala, państwa sprzymierzone zadrżały z trwogi. Oto po raz wtóry zaistniało ryzyko hegemonii jednego człowieka. Oczyma wyobraźni widzieli Europę w ogniu. Niemałym wysiłkiem udało mi się przekonać przywódców sojuszu o mej niechęci – tymczasowej, po prawdzie, lecz nie dla nich była ta wiedza – do działań zbrojnych. Niby uwierzyli, lecz nie spuszczali oka z zachodu, w gotowości trzymając wielotysięczne armie.
– Wieści z Akademii były więcej niż pomyślne. Efekty prac przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Materiał przemycony z wyspy został poddany badaniom, a następnie kolejnym modyfikacjom, jakimś szalonym eksperymentom z bakteriami. Naukowcy dokonali swoistej rewolucji, lecz świat miał długo jeszcze czekać na ową wiedzę. Tymczasem wyasygnowałem na ten cel sporą kwotę i kazałem kontynuować prace.
– W tamtym czasie wróciłem do koncepcji blokady kontynentalnej. Anglia była prawdziwą zadrą w moim sercu. Z Rosją pragnąłem rozliczyć się w pierwszej kolejności, gdyż Aleksander powinien otrzymać naukę za swoją zdradę i łamanie warunków rozejmu, który podpisaliśmy na tratwie. Swoją dumę miał schować w kieszeń i przyjść do mnie na kolanach. Francja nie była w stanie wystawić wystarczającej liczby wojsk, dlatego sięgnąłem po odrzucony dawniej projekt. Nautilus, statek podwodny, miał odegrać kluczową rolę w odcięciu Anglii od kontynentu. I w swoim czasie odegrał.
– Nasiona, przywiezione z Elby, rozmnożone wielokrotnie, trafiły na specjalnie przygotowane pola. Uprawa prowadzona była pod ścisłym nadzorem, by tajemnica nie trafiła w ręce wroga. Tak, jak obiecałem, rośliny służyły dobrej, bo mojej, sprawie. Był to prawdziwy skarb. Głód nie stanowił już problemu; prędkość dojrzewania i obfitość zbiorów pozwalały na wyżywienie całego kraju. Wyhodowane odmiany warzyw o przedłużonej trwałości były udoskonalane pod kątem użyteczności dla wojska. Konie otrzymywały spreparowaną paszę, która podnosiła ich wytrzymałość. Podobnie i dla samych żołnierzy przygotowane zostały starannie dobrane ekstrakty, podnoszące wydajność i odporność na zmęczenie; były też w działaniu podobne do alkoholu – poprawiały nastrój, lecz nie otumaniały. Nauka była bliska stworzenia żołnierza doskonałego. Wiara w zwycięstwo kwitła we mnie, silniejsza niż kiedykolwiek.
– Do dziś nie wiem, dlaczego sojusz postanowił zaatakować. Możliwe jest, że odpowiedni raport o przygotowaniach Francji trafił w ręce nieprzyjaciela. Możliwe jest również, że ktoś uznał mój powrót za niebezpieczną sytuację… Brumaire roku tysiąc osiemset szesnastego rozdarł szaty Starego Kontynentu. Nie chciałem wojny, lecz gdy wrogie armie stały na podwórzu, cóż mi pozostało? Rzeki znów spłynęły krwią, wzgórza pokryły ciała poległych. Płonęły domy, pola i lasy. Europą po raz kolejny wstrząsnął huk armat.
– Jako pierwsi zdziwili się angielscy hultaje, gdy w czasie frimaire'u, miast lądować na kontynencie, lądowali na dnie Morza Północnego. Nautilusy dobrze wykonywały swoją pracę. Tym samym rozpoczęła się blokada, która miała pozbawić Anglię rynków zbytu, jak i zaopatrzenia w surowce. Kryzys gospodarczy był kwestią czasu.
– Zjednoczone armie austriackie, pruskie i rosyjskie zostały dosłownie wymiecione z terytorium Francji. Głupcy! Obmyślili, by nivôse uczynić miesiącem swego zwycięstwa! Moje armie, wspomagane preparatami Akademii, nie czuły zmęczenia; zastanawiałem się, czy owe mikstury nie uczyniły żołnierzy niewrażliwymi na ból… Szybkość wojsk, sprawność w operowaniu bronią, bezwzględność dla wroga, to wszystko budziło pewne wątpliwości. Igranie z substancjami, które nie zostały wszechstronnie przetestowane, mogło wywołać nieprzewidziane i – co gorsza – niepożądane skutki. Niepokój przepędzałem radością z osiągniętych postępów na polu walki. W tamtej chwili nie zastanawiałem się, czy miotła sama z siebie może się zepsuć. Pragnąłem zwycięstwa.
– Ofiarami podbojów w pierwszej kolejności padły kraje Półwyspu Pirenejskiego, później przyszedł czas na południową i centralną Europę. Druga Wielka Armia, wzmocniona posiłkami z Królestwa Hiszpanii i Portugalii, w pył rozniosła obronę Włoch. Odzyskane królestwa otrzymywały zastrzyk energii; modyfikowane rośliny zapewniały wyżywienie i odporność na choroby, trzebiące populację. Pod naporem francuskich wojsk padły Hamburg, Berlin, Wiedeń. Austria i Prusy – nieco pod przymusem, prawdę mówiąc, choć rzecz to oczywista – przyłączyły się do słusznej sprawy. Zdobycie centrum Europy było kwestią miesiąca. Przyszedł prairial tysiąc osiemset osiemnastego roku. Rosja drżała.
– Miesiąc po miesiącu powiększałem dziedzinę swego cesarstwa. Osiem lat później władałem Europą, przyczółkami w Afryce i połową Azji. Tą połową, która zajmowana była przez Rosję. Kolejne pięć lat przekazało w moje ręce władanie resztą Eurazji. Przyszedł czas na świat. Nasz świat. Wtedy zawładnęło mną zwątpienie.
– Z piedestału zdjęty przerażeniem własnej mocy, począłem zastanawiać się, dokąd ten świat zmierza, dokąd sięgają granice ludzkich możliwości. Choć przezwali mnie półbogiem, dosięgła mnie pokora zwyczajna człowiekowi. Po cóż to wszystko?
– Dla wolności? Wolność jest piękna, lecz prowadzi do niewolnictwa. Gdy naturalna moc pieniądza lub siły nie jest ograniczana, wówczas ci, którzy takowej władzy nie posiadają, nie posiadają również żadnych praw.
– Dla zaspokojenia ambicji? Ta goni horyzont.
– Dla zwycięstwa? A czymże jest zwycięstwo? Wygarną, opłaconą błędami, okupionymi krwią?
– Nigdy nie liczyłem się ze stratami. Ryzykowałem, na szali stawiałem istnienia, w imię czego?!?
– U szczytu doznałem upadku. Dzierżąc w ręku berła połowy świata, oddałem korony w ręce ludu, by każdy człowiek mógł wypowiedzieć słowa prawdy. I teraz, gdy zdobyłem wszystko, gdy oddałem wszystko, jestem nazywany szalonym starcem.
– Zjednoczony świat jest mrzonką, urojeniem chorych umysłów, żądnych jednej władzy. Ja starłem ułudę z oczu, bo poznałem smak pokory. Ludzie nienawidzą wolności, która zmusza do podejmowania decyzji. Wolą mieć wybór, pomiędzy fałszem, a kłamstwem. I ktoś kiedyś stworzy światowe przymierze; nie stalą i ogniem, a papierem i atramentem. I zjednoczony świat otworzy kolejną bramę i postawi kolejne cele do zdobycia. A człowiek w końcu je zdobędzie, bo nauczony jest być jak pies posłusznym.
– W imię wolności, ambicji, zwycięstwa? Nie, panno Betty, ludzi do działania popychają wyłącznie dwie rzeczy – interes i strach. Nigdy się nie bałem, więc jakiż interes miałem w tej zawierusze? Tego teraz nie wiem. Niełatwo pogodzić się z tym, że miliony cierpiały męki i zginęły za nic. Kiedyś ktoś mi wybaczy, być tak może. Pociechą – marną, lecz jednak – jest rzecz niematerialna, a wymierna. Wiedza. Wolność, która istnieje.
– Panno Betty? Usnęła…


W tekście wykorzystano cytaty z Napoleona Bonaparte.
Źródło: WWW: [link widoczny dla zalogowanych]
– „Ambicja władania duszami jest najsilniejszą z namiętności.” – s.4;
– „Dwie rzeczy popychają ludzi do działania – interes i strach.” – s.13;
– „Kto stracił pieniądze, ten nic nie stracił. Kto przegrał bitwę i stracił wojsko, ten mało stracił. Kto stracił wiarę, ten wszystko stracił.” – s.1;
– „Nie przeszkadzaj swojemu wrogowi gdy popełnia błędy.” – s.1.
Źródło: WWW: [link widoczny dla zalogowanych]
– „Jeśli chcecie strzelać do swojego Cesarza, strzelajcie!” – s.10.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Piórem Feniksa Strona Główna -> Edycja druga / Etap III Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group | | UNTOLD Style by ArthurStyle
Regulamin