Piórem Feniksa
forum stowarzyszenia młodych pisarzy
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja   ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 


W trosce o teraźniejszość - Lena. vs Marit

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Piórem Feniksa Strona Główna -> Spiżarnia karczemna
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat

Autor Wiadomość
Kay
Moderator - Bluzgator



Dołączył: 05 Sty 2009
Posty: 376
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Znienacka
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 20:22, 03 Lip 2009    Temat postu: W trosce o teraźniejszość - Lena. vs Marit

LENA. vs MARIT

forma - proza
tematyka - "W trosce o teraźniejszość zmieniamy historię"
wymogi specjalne - miejsce akcji: Polska; historia więc ma jej dotyczyć


- Pomysł (do dyspozycji 5 talentów dla obydwu stron)
- Styl (do dyspozycji 5 talentów dla obydwu stron)
- Realizacja tematu (do dyspozycji 1 talent dla obydwu stron)
- Ogólne wrażenie (do dyspozycji 4 talenty dla obydwu stron)


TEKST A
Warszawa, rok 2002
Pewnego ciepłego, grudniowego dnia Witold Smolarski poczuł, że umiera.
Ponieważ dużo wcześniej poczynił staranne przygotowania na wypadek swojej śmierci – bądź co bądź, Witold Smolarski miał już dziewięćdziesiąt osiem lat – gdy tylko zrozumiał, że jego koniec się zbliża, uczynił dwie ostatnie rzeczy, które zrobić musiał przed śmiercią. Najpierw posłał po swojego prawnuka, osiemnastoletniego Marka, następnie zaś z tajnej skrytki w szufladzie dębowego biurka wyjął obszerny, kolorowy album.
Kiedy Marek Smolarski stanął w drzwiach sypialni pradziadka, Witold rozczulił się mimo woli, mocno zaciskając palce na krawędziach albumu. Nie bez powodu wybrał prawnuka na jedynego powiernika tej niezwykłej historii. Nie bez przyczyny Marek tak przypominał swojego pradziadka – zarówno z wyglądu, jak i charakteru. Obydwaj mieli ciemne włosy i oczy, pociągłe rysy twarzy i śniadą cerę; obydwoje mieli dość gwałtowne i porywcze charaktery, cechowała ich ambicja i upór w doprowadzaniu działań do końca. Witold dawno już uznał, że Marek będzie doskonałym słuchaczem historii, która trwała w jego pamięci od osiemdziesięciu lat, niewyjawiona nigdy nikomu.
- Dobrze się czujesz, dziadku? – zapytał Marek, zgodnie z poleceniem Witolda zamykając za sobą drzwi pokoju. Pradziadek wskazał mu miejsce na brzegu zaścielonego łóżka, na którym półleżał, oparty o poduszki.
- Oczywiście, że tak. Usiądź, chciałem ci coś pokazać.
W rękach pradziadka znalazł się album w twardej oprawie, opatrzony na stronie tytułowej kolorowym zdjęciem. Przedstawiało nietypową budowlę, wysoką, ze złotą kopułą na czubku, świecącą w padających na nią promieniach słonecznych. Witrażowe okna w ścianach budynku również były rozświetlone.
Marek bez słowa wziął podany mu przez pradziadka album.
- Historia Polski w obrazach, lata 1918-2012 – przeczytał, po czym uniósł brwi i spojrzał na pradziadka znacząco. – To jakieś science fiction?
- Nie pytaj, tylko czytaj dalej – polecił mu stanowczo Witold. Marek, uznawszy, że z chorymi nie należy się sprzeczać, westchnął i z powrotem spuścił wzrok na album. Jego uwagę przykuł niewielki dopisek na dole strony.
- Wydawnictwo Uniwersyteckie, Uniwersytet imienia Józefa Piłsudskiego w Sankt Petersburgu, 2012 – przeczytał na głos. Nie mógł powstrzymać wesołego chichotu. – Mamy polski uniwersytet w Sankt Petersburgu? I Rosjanie na to pozwolili?!
Witold spojrzał na swojego prawnuka z pobłażaniem. Kiedyś przecież był taki sam. Osiemdziesiąt lat wcześniej zadawał bardzo podobne pytania. Zdziwienie Marka było zrozumiałe. Ale Witold wiedział, że choćby jego prawnuk miał tę historię potraktować jak fantastyczną opowieść, jak sklerotyczne majaczenia staruszka, musiał ją opowiedzieć. Zbyt długo czekał na ten moment.
- Posłuchaj najpierw, co zdarzyło mi się osiemdziesiąt lat temu – polecił, w jednej chwili zapadając w marzenia, wracając wspomnieniami do czasów, kiedy był jeszcze młody. Kiedy poznał właściciela albumu, Jana Burzaja. – Potem ocenisz, czy chcesz w to wierzyć, czy nie. Ja jestem już stary. Chcę tylko, żeby ktoś zapamiętał… żeby ktoś wiedział, jak zmieniono historię świata.

*

Warszawa, rok 1922
Ranek był wilgotny i ponury. Witek drżał na całym ciele, ubrany jedynie w cienki, przetarty na łokciach prochowiec. Za krótkie spodnie i przyciasna koszula również niespecjalnie chroniły przed zimnem, a poza tym nie wyglądały na szczyt elegancji. Mieszkanie w jednej z kamienic niedaleko centrum miasta było opustoszałe, zimne i zaniedbane. Albert Szczygieł, pryncypał Witka, podkomisarz w Policji Państwowej, miotał się po pomieszczeniu, rzucając pod nosem przekleństwa.
- Uciekli – mruknął, po raz kolejny sprawdzając puste biurko, w którym pozostały jedynie jakieś nic nieznaczące rachunki. – Znowu uciekli! Musieli wiedzieć, że jesteśmy na ich tropie. Musieli.
Witek opanował drżenie i podszedł bliżej, przyglądając się zawartości biurka, którą Szczygieł właśnie wyrzucał na podłogę.
- Pan wie, co oni planują? – zapytał niepewnie. Witek miał dopiero osiemnaście lat i zaledwie kilka tygodni pracował w Państwowej Policji. To była jego pierwsza poważna sprawa. Szczygieł westchnął, odwracając się w stronę młodego podopiecznego.
- Kilkunastu przedstawicieli skrajnej prawicy protestowało przed Zachętą jakiś czas temu. Podejrzewamy, że z jakiegoś powodu są niezadowoleni działalnością Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Kilka dni temu dostaliśmy anonimowy donos, że planują zamach podczas otwarcia dorocznego Salonu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych – wyjaśnił niecierpliwie. – Dlatego musimy sprawdzić wszystkich, którzy uczestniczyli wtedy w proteście.
- Znaleziono już kogoś? – zapytał Witek, za swoim pryncypałem kierując się do wyjścia z mieszkania.
- Większość. Stąd zresztą wiedzieliśmy, że coś rzeczywiście się dzieje; jeden z nich, przesłuchany, choć nie chciał mówić, wyznał, że jego towarzysze rzeczywiście mają jakieś plany. Tylko dwóch członków protestu wciąż pozostaje nieuchwytnych – Szczygieł powoli zaczął schodzić po schodach. – Jeden z nich to właśnie ten, którego mieszkanie sobie obejrzeliśmy. Dobrze się przygotowali, zapewne opuścili swoje miejsca zamieszkania już jakiś czas temu, żeby nie tak łatwo było nam ich dostać.
- Więc co teraz? – zapytał Witek, zastanawiając się mimo woli, skąd wziął się ów anonimowy donos. Ktoś musiał coś na ten temat wiedzieć, ale z jakiegoś powodu nie chciał pokazać policji swojej twarzy. Dlaczego?
Podkomisarz Szczygieł z zamyśleniem spojrzał na zaśnieżoną warszawską ulicę, po której pędziły dorożki, a przechodnie nie zwracali uwagi na ubranych po cywilnemu dwóch przedstawicieli policji, wychodzących z jednej z bram. Nie znosił grudnia. Nie miał rodziny, z którą mógłby co roku spędzać święta, a w atmosferze miasta aż za bardzo czuć było zbliżające się Boże Narodzenie.
- To oczywiste – wzruszył ramionami. – W Warszawie jest kilku specjalistów od środków wybuchowych, ale tylko jeden naprawdę dobry, który zgodziłby się na pomoc w podobnym zamachu. Trzeba go odwiedzić.

*

Wynik przesłuchania Remigiusza Regulskiego okazał się bardzo owocny. Poszli we dwóch, incognito. Remigiusz Regulski był blisko pięćdziesięcioletnim mężczyzną, z wykształcenia chemikiem, dla którego liczyły się przede wszystkim pieniądze. Równocześnie jednak Remigiusz nie miał głowy do nielegalnych interesów – brakowało mu odwagi i pewności siebie. Przede wszystkim zaś łatwo się załamywał i wyznawał wszystkie, najbardziej nawet tajne, ustalenia.
- Z materiałami mam przyjść do kawalerki w jednym z domów na Agrykoli – wyjąkał, odpowiednio namówiony do zeznań przez Szczygła. – Dostanę wtedy pieniądze za robotę… za materiały wybuchowe…
- Więc pójdziesz tam – rozkazał mu Szczygieł, a jego oczy wyrażały absolutną pewność i stanowczość. Witek przypatrywał się swojemu przełożonemu z dumą. – I nie dasz po sobie poznać, że nam o tym powiedziałeś. Zrozumiano?
Regulski pospiesznie pokiwał głową. Współpraca z policją była dla niego bardziej atrakcyjnym wyjściem od pójścia do więzienia za wysadzenie Galerii Zachęta, szczególnie, że brał udział w tym procederze jedynie ze względu na pieniądze.
- Pilnuj go – polecił Szczygieł Witkowi, kiedy już obydwoje wyszli z budynku. – Zostań tutaj do dnia wymiany. Piątego grudnia z samego rana Regulski powinien udać się na Agrykolę. Będziemy tam.
Witek kiwnął głową, a wkrótce został sam. Zajrzał do mieszczącego się naprzeciwko domu Regulskiego barku i zamówił sobie gorącą herbatę.
Właśnie wtedy zobaczył go po raz pierwszy. Młody mężczyzna stał w głębi niezbyt zatłoczonego pomieszczenia, przyglądając mu się uważnie. Miał na sobie czarny płaszcz i czarne spodnie, dzięki którym nie wyróżniał się z tłumu. W ręce ściskał czarną, niedużą teczkę. W twarzy mężczyzny Witek zobaczył coś dziwnego: jakby zrozumienie, akceptację i zadowolenie. Ponieważ w głowie zaczęły mu kiełkować niejasne przypuszczenia, Witek podniósł się od stolika i chciał już ruszyć w stronę mężczyzny, ale właśnie wtedy drogę zagrodziła mu młoda kelnerka z zamówioną przez niego herbatą.
Gdy wreszcie odwrócił się od niej ku miejscu, w którym widział tajemniczego mężczyznę, jego już nie było. Zniknął, chociaż Witek przysiągłby, że nie widział, jak nieznajomy podchodził do drzwi.

*

Drzwi mieszkania na Agrykoli otwarły się z hukiem, pod wpływem mocnego kopniaka od strony zewnętrznej. Jako pierwszy do środka wpadł podkomisarz Szczygieł, mierząc przed siebie ze służbowego pistoletu. Tuż za nim znajdował się Witek i jeszcze dwóch umundurowanych policjantów.
Podejrzani zamierzali uciec przez okno, na szczęście w ostatniej chwili ich powstrzymano. Remigiusz, świadek całego zajścia, uciekł natychmiast, gdy tylko policja zajęła się zamachowcami. Nikt go nie gonił; gdyby okazał się potrzebny, i tak wiadomo było, gdzie go szukać.
Gdy Witek wyprowadzał jednego z zamachowców z kamienicy, na chodniku po drugiej stronie ulicy znowu zobaczył tego człowieka. Ciemnowłosy, zaniedbany mężczyzna z kilkudniowym zarostem w rękach ściskał tę samą czarną teczkę, którą Witek już raz u niego widział. Błyszczącymi oczami wpatrywał się w Smolarskiego, tym razem nawet nie ukrywając zadowolenia na twarzy.
Witek chciał go dogonić, zapytać, skąd wiedział i kim jest – chociaż się domyślał – ale nie miał czasu. Musiał zaprowadzić podejrzanego do aresztu. A potem, jak podejrzewał, nigdy więcej nie zobaczy mężczyzny z teczką.

*

Wczesnym rankiem szóstego grudnia Witek marzł w swoim cienkim prochowcu pod wejściem do galerii Zachęta, gdzie właśnie odbywało się otwarcie dorocznego Salonu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Myśl, że gdyby nie jego pryncypał i on, mógłby być właśnie świadkiem zamachu, sprawiała, że po raz pierwszy od dawna poczuł się potrzebny. Stwierdził, że może zrobić coś dla swojego kraju, coś dla innych obywateli, nawet jeśli oni nie byli tego świadomi. Było to pocieszające uczucie.
- Dobra robota – usłyszał nagle gdzieś obok siebie.
Odwrócił się natychmiast i zobaczył tego samego mężczyznę, o którym myślał, że już nigdy go nie zobaczy. Stał obok ze swoją teczką w rękach, uśmiechając się wesoło. Wyciągnął w jego kierunku dłoń.
- Jan Burzaj. Moglibyśmy gdzieś porozmawiać?
Witek machinalnie kiwnął głową, zbyt zaskoczony, by zaprotestować albo domagać się wyjaśnień. Bez słowa ruszyli w kierunku pobliskiej kawiarni. Dopiero gdy znaleźli się w środku i zamówili po kawie, Witek odezwał się.
- To pan był tym mężczyzną, który złożył anonimowy donos na policję.
To było stwierdzenie, nie pytanie. Jan Burzaj położył teczkę na stoliku i kiwnął głową.
- Tak, to byłem ja.
- Skąd pan wiedział?
Mężczyzna bez słowa otworzył teczkę i wyciągnął z niej dziwny przedmiot. Dużego formatu książka w twardej oprawie opatrzona była na tytułowej stronie kolorowym zdjęciem, jakiego Witek nigdy wcześniej nie widział. Nie był pewien, czy może sięgnąć po książkę, tak dziwacznie wyglądała, jednak Jan podsunął mu ją, zachęcającym gestem wskazując, by dokładniej obejrzał okładkę i wnętrze. Uśmiechał się lekko.
- Historia Polski w obrazach, lata 1918-2012. Wydawnictwo Uniwersyteckie, Uniwersytet imienia Józefa Piłsudskiego w Sankt Petersburgu, 2012 – przeczytał półgłosem Witek, po czym spojrzał na towarzysza. – To jakiś żart? Co to ma znaczyć?
Jan Burzaj westchnął, upił łyk kawy i odpowiedział:
- Zaraz panu wszystko wyjaśnię. Musi mi pan jednak uwierzyć na słowo, ponieważ moja historia jest dość nietypowa. Jestem podróżnikiem w czasie.
Witek zrobił sceptyczną minę.
- Kim?
- Podróżnikiem w czasie – powtórzył Jan cierpliwie. – Przybyłem z przyszłości, z roku dwa tysiące dwunastego. Niech mnie pan nie pyta, jak, bo to skomplikowany proces. Ważne, że tutaj jestem i że mogłem wam pomóc.
Witek milczał długą chwilę, wpatrując się w mężczyznę po drugiej stronie stolika. Wyglądało na to, że mówił szczerze. Przynajmniej na tyle, na ile mógł to ocenić młody, osiemnastoletni mężczyzna.
- Jeżeli mówi pan prawdę… wiedział pan o wszystkim, tak? – odezwał się w końcu Witek. – A to, ta książka, przedstawia naszą przyszłość?
- Tak. – Jan kiwnął głową. – Widzi pan, studiowałem historię sztuki. W czasie studiów zapoznałem się z historią warszawskiej Zachęty. Dowiedziałem się, że szóstego grudnia o godzinie dziesiątej rano Zachęta została wysadzona w powietrze przez przeciwników Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. W wybuchu zginęło kilkunastu czołowych artystów tych czasów, między innymi Dunikowski, Ruszczyc, Niewiadomski, Iłłakowiczówna, a także wiele prac z tego okresu. Nie muszę chyba dodawać, jak straszny wpływ miało to na kulturę i sztukę naszego kraju. Przez kilka lat całkowicie zamarła, a kiedy się odrodziła, to już nie było to samo. Wielokrotnie zastanawiałem się, jak wspaniałe dzieła mogłyby przetrwać i powstać, gdyby nie doszło do zamachu. Gdy powstała możliwość, by wrócić w czasie do lat dwudziestych, musiałem podjąć to ryzyko.
Witek bez słowa otworzył album Jana. Pierwszych kilka stron było mu znajome, potem natrafił na wydarzenia, mające nastąpić dopiero za kilka lat. Właściciel książki nie próbował go powstrzymać, kiedy zaczął się zapoznawać z treścią rozdziału poświęconemu wojnie.
- Wygramy wojnę? – zdziwił się, spoglądając na uśmiechniętego Jana. – Jak to możliwe?
- Nasz prezydent dobrze nas do niej przygotuje – odpowiedział spokojnie Burzaj. – Narutowicz to był wspaniały człowiek. W ciągu kilkunastu lat swojej prezydentury podniósł kraj na nogi. Dużo mu zawdzięczamy.
Witek oglądał album dalej; zagarnięte przez Polskę ziemie rosyjskie i niemieckie po wojnie, dalszy rozkwit państwa, rozwój kultury, techniki i myśli politycznej. Ze wzruszeniem pomyślał, że przed jego krajem rozpościera się piękna przyszłość.
- Może pan zatrzymać ten album – dodał po chwili milczenia Jan. – Pod warunkiem jednakże, że obieca mi pan, iż nigdy go nie wykorzysta. Dalsze zmienianie historii mogłoby się okazać bardzo niebezpieczne.
Witek kiwnął głową, ale ze wzruszenia nie mógł wypowiedzieć ani słowa. Przez kilka minut milczał, oglądając album dalej. Przed oczami jawiły mu się kolorowe ilustracje zabytków architektury, zdobyczy techniki i nowoczesnych budynków, w których istnienie nie mógł uwierzyć. Rok dwa tysiące dwunasty. Wydawało mu się to niemożliwe.
- Co pan teraz zrobi? – zapytał Jana, gdy już gardło przestało mu się tak bardzo ściskać.
- Wrócę do domu, oczywiście – odparł Burzaj. – Do swoich czasów. Pragnę cieszyć się efektami swojej pracy. Pan też niech się cieszy. Przed wami piękna przyszłość.
Witek zgadzał się z nim w stu procentach.
Pożegnali się około godziny dwunastej. Mniej więcej w tym samym czasie, o czym Witek dowiedział się dużo później, Eligiusz Niewiadomski zabił w galerii Zachęta mężczyznę, który miał poprowadzić Polskę do rozkwitu kultury i techniki, do tych wszystkich wspaniałych osiągnięć, które Witek zobaczył na zdjęciach w albumie.
Prezydent Gabriel Narutowicz został zastrzelony.

*

Warszawa, rok 2002
Osiemnastoletni Marek bez słowa przyglądał się łzom płynącym z oczu pradziadka. Raz jeszcze przejrzał album, chcąc się upewnić, czy dobrze zrozumiał opowieść Witolda. W innej sytuacji uznałby jego słowa za zwykłe majaczenie umierającego starca; historia jednak była zbyt spójna, zbyt logiczna – musiał to przyznać nawet ten trzeźwo myślący, młody mężczyzna, dla którego podobne opowieści stanowiły jedynie literaturę science fiction.
- Twierdzisz, dziadku, że to śmierć Narutowicza zmieniła historię? – upewnił się, gdy już Witold otarł łzy i uspokoił się. Pradziadek kiwnął głową.
- Jestem tego pewny. Jan Burzaj chciał naprawić historię, a zupełnie nieświadomie zmienił ją na gorsze. Niewiadomski miał zginąć w wybuchu w Zachęcie. Nigdy nie miał zastrzelić Narutowicza. Jan nie mógł o tym wiedzieć.
- Gdyby Narutowicz przeżył, dzięki niemu Polska stałaby się silnym krajem – uzupełnił Marek. Pradziadek niechętnie przytaknął.
- Widziałeś album, mój drogi. Tak wyglądałby teraz nasz kraj. Ale tak nie jest. Również przeze mnie.
Marek dotknął ręką pomarszczonej dłoni pradziadka spoczywającej na kołdrze.
- Dziadku, to nie twoja wina – zaprzeczył spokojnie. – Nie mogłeś wiedzieć. Ratowałeś ludzi. Żaden z was nie mógł przypuszczać, że takie będą konsekwencje. Jeśli ktoś tutaj zawinił, to tylko ten mężczyzna, który chciał zmienić historię. Nie pomyślał o konsekwencjach.
- Nie mógł wiedzieć, że to tak się skończy. – Witold westchnął głęboko. – Wiem, że jesteś inteligentnym chłopcem, Marku. Twoje zdanie dużo dla mnie znaczy.
- To nic… nie myśl teraz o tym. I nie obwiniaj się. Nie mogłeś wiedzieć, nie zawiniłeś.
Marek sam nie był pewien, czy wierzy w całą tę historię, ale jednego był pewien. Jego pradziadek czuł wyrzuty sumienia. Musiał się ich pozbyć przed śmiercią, a w tym ulubiony prawnuczek mógł mu spokojnie pomóc.
- Dziękuję. Przez wiele lat czułem się winny z tego powodu. Historia naszego kraju nie ułożyła się tak, jak powinna była. Wiem, że niesłusznie się o to obwiniałem, ale nie potrafiłem powstrzymać się od myśli „Co by było, gdyby…”. Dziękuję, że mnie uspokoiłeś.
Marek nigdy nie płakał. Uważał, że mężczyźnie to nie wypada. A jednak nie mógł powstrzymać się od łez, gdy patrzył, jak jego pradziadek odchodzi w spokojniejsze miejsce.
W grudniu roku dwa tysiące drugiego umarł człowiek, który pomógł zmienić historię swojego kraju. Ale nikt nie przejął się tym faktem, bo nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.
Nikt poza jego ulubionym prawnukiem, który postanowił schować album na pamiątkę.

TEKST B
Książę Adam Kazimierz Czartoryski ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał się od zawołania medyka. W głowie mu się kręciło, przed oczyma latały ciemne plamy, serce biło szybkim, acz nierównym rytmem, brakowało mu tchu. Medyk był tu co najmniej zbędny, tylko popuściłby mu krwi, chociaż księcia własna reakcja nieco przestraszyła. Drżącymi palcami rozpiął guziki przy szyi, na chwiejnych nogach podszedł do okna i szeroko je otworzywszy zaczerpnął powietrza. Uderzył go chłodny, październikowy wiatr, wiejący od północy. Książę z niechęcią pomyślał, że tak samo jak umiera przyroda, tak samo padła ojczyzna. Tylko przyroda odrodzi się na wiosnę, a Polska? Zacisnął usta i wrócił do biurka w swoim prywatnym gabinecie na dworze w Sieniawie, odziedziczonym po matce, Marii Zofii. Nie martwiło go napływające do pokoju lodowate powietrze. Wsłuchując się w ciszę jeszcze raz przeczytał list, który dopiero co przyniósł mu goniec z Warszawy, od Niemcewicza. Przeczytał go powoli i dokładnie, nie tak jak za pierwszym razem. I tym razem reakcją była narastająca złość i gorycz. Bo przegrał wszystko.
Książę Adam czuł się człowiekiem przegranym. Co z tego, że była Szkoła Rycerska, skoro wyszkoleni w niej „świadomi i patriotyczni obywatele” gryzą ziemię pod Maciejowicami. Co z tego, że reformy Sejmu Czteroletniego były naprawdę realne, skoro największy ich gwarant, kuzynek Staś, okazał się być pieskiem carycy, marionetką w jej ręku, bezwolną zastraszoną kukłą? A potrzebne było tylko trochę stanowczości.
Najpierw Targowica z Branickim, Potockim i Rzewuskim w Koronie, Kossakowskim na Litwie, a teraz to. Dorobek życia jego i ojca, reformy, nad którymi pracowała „Familia”, przepadły.
W tej chwili książę w jaskrawym świetle widział wszystkie swoje życiowe porażek: żonę Izabelę, o której głoszono plotki, iż każde dziecko miała z innym, a tylko Tereskę z mężem. Pech chciał, że ta mając piętnaście lat się spaliła. Książę pogłoskom wiary nie dawał, wszystkie dzieci uznał i nigdy nie żałował. Ale sam fakt, iż powszechnie głoszono, że ta najpiękniejsza, Zosia, miałaby być owocem romansu z przeklętym Ksawerym Branickim, nieszczęśliwa Marynka ze słabym kuzynkiem Stasiem, a duma księcia, syn Adam Jerzy, to pół – Moskal, był krzywdzący i bolesny. Nie wspominając już o tym, że wszystkie romanse Izabeli były prawdziwe. Sam ją woził do kuzynka.
Pamiętał rok 1780, kiedy spaliła się najstarsza Tereska, a zaraz po niej nowonarodzona Gabriela. Wspominał nieudane małżeństwo Marii Anny, na które tak nalegała Izabela i on sam. Żałował, że nie dane mu było spotkanie z wnukiem, Adamem, noszącym po ojcu wstrętne nazwisko von Würtemberg. Nazwisko zdrajcy. Przypomniała mu się nawet twarz ojca, gdy królem został Staś, a nie on. Co z tego, że nigdy nie chciał. Wyobraził sobie zdezelowane po Insurekcji Puławy.
Tak, książę Adam Kazimierz zdecydowanie miał powody, by czuć się człowiekiem przegranym. I dlatego, czując narastającą gorycz, żal i wściekłość, z rozmachem rzucił trzymaną w dłoniach zmiętą kartkę w drzwi. Nie posiadał się ze zdumienia, gdy te otworzyły się z chwilą, gdy kulka opadła na podłogę. Do gabinetu spokojnym krokiem weszła Izabela, jego żona, pierwsza z listy świadczącej o jego życiowej klęsce. A miał tylko pięćdziesiąt lat…
Patrzyła na niego z niepokojem, a poczuwszy chłód, spojrzała na otwarte okno, wydała lekki okrzyk i szybko podbiegła, by je zamknąć.
– Czy chcesz złapać zapalenie płuc i umrzeć, tak ci źle na tym świecie, Adamie? – spytała z lekką wymówką.
– Jestem przegranym człowiekiem, duszko – odparł ciężko książe i usiadł przy biurku, chowając twarz w dłoniach. Czuł się tak staro…
Po chwili poczuł drobną dłoń na swoim ramieniu, z każdą sekundą zaciskającą się coraz mocniej. Izabela nie pytała. Cisza była wystarczająco wymowna, a wiedziała, że męża do mówienia nie zmusi, jeśli nie będzie chciał podzielić się z nią troskami.
– Wiesz, co zrobił? – wydusił w końcu książę.
– Kto? – spytała łagodnie.
– Kuzynek Staś, a kto. Król Staś Poniatowski. – Westchnął, gdy położyła drugą dłoń na prawym ramieniu. – Mógł uciec na emigrację, może Francja by nas przyjęła…
– Nie przyjęłaby – przerwała księżna. – Dyrektoriat nie darzy monarchów przyjaźnią…
– Kościuszko uratował rewolucję! – wybuchnął Adam. – Nie zapomnieli tego i nie zapomną, chociaż być może masz rację, nigdy nie wiadomo co Francuzom przyjdzie do głów. Ale mógł się wynieść gdzie indziej, są kraje nam przyjazne, mógł stanąć na czele emigracji, uciec… Ale nie, przecież długi… Katarzyna spłaciła… i to najważniejsze. Nie ojczyzna. Rozumiesz? Abdykował. W zamian za spłatę długów i dożywotnie utrzymywanie go w Petersburgu. Nie ma Polski. Nie istnieje i istnieć nie będzie, bo potęga Trzech Czarnych Orłów nie upadnie. Nigdy.
Izabela wciągnęła głęboko powietrze i zamilkła poruszona. Jej pełen egzaltacji i sentymentalizmu patriotyzm sprawił, że głęboko przejęła się tym, co się wydarzyło. Pomimo ponurego nastroju, książę z ironią zdziwił się, że nie zemdlała.
– Stanisław to nie ty, Adamie, zawsze był dużo słabszy, może nie powinieneś…nie powinniśmy go…
– Winić, tak? – przerwał książę. – Jeśli nie jego, to kogo, duszko? Kogo? Rosję? Prusy? Cesarstwo? Nie bądźmy głupcami, Czarne Orły dostały okazję i z niej skorzystały, każdy inny zrobiłby to samo.
Izabela zamilkła stropiona, jednak po chwili puściła jego ramiona i kucnęła obok, by móc mu spojrzeć w oczy.
– Adamie, może ja bym…
– Nie! – przerwał po raz kolejny. O tak, kiedyś sam ją odwoził do komnat Stanisława Augusta, ale to było kiedyś. Teraz by na to nie pozwolił, brzydziła go sama możliwość. Zresztą, nic by to nie dało.
I nagle przyszła ta myśl. Tak idealna, tak genialna, a jednocześnie okrutna, niemożliwa i ohydna. Spojrzał zdumiony na swoje dłonie, po czym przeniósł wzrok na żonę.
– Izabelo. Trzeba go powiesić.
***
– Kniaźnin?
– Dionizy oszalał – prychnęła Izabela, gdy mąż posłał jej uważne spojrzenie znad uniesionych brwi. Poruszyła się niepewnie. – Utrzymuję korespondencję, Adamie. Kniaźninowi pomieszały się zmysły.
– To mu się odmieszają – żachnął się Adam, ręką strząsając biegnącego po biurku pająka. – Nie wiem, kto inny by mógł, to muszą być ludzie wykształceni, orientujący się w sytuacji, przewidujący, inteligentni, nastawiani patriotycznie…
– Adaś.
– Słucham? – zirytował się książę, na co Izabela roześmiała się.
– Adaś. Adam Jerzy, twój syn.
– Jest za młody! – skrzywił się książę.
– Nie jest. – Izabela położyła drobną dłoń na jego dłoni. – Ma dwadzieścia pięć lat, jest lubiany, inteligentny i wykształcony. Pochodzi z dobrej rodziny, walczył przeciwko Targowiczanom, czego chcieć więcej.
– To szaleństwo…
Izabela nie odpowiedziała, czekała, aż Adam upora się z myślami. A tych miał dużo, zdawało się, że za dużo. Po raz kolejny tej nocy zorientował się, że to, co chciał zrobić, jest szaleństwem, nieważne, czy weźmie w tym udział jego syn, czy też nie.
Marzeniem Adama Kazimierza było zreformowanie polskiej polityki tak, by rządzący nastawieni byli na dobro ojczyzny, nie na prywatę. Ot, podziemne niezależne sądy karające zdrajców. Po cichu, bez zbędnego hałasu, dopiero wiadomość o dokonanej, prawomocnej egzekucji. Sądy na tyle tajne, by nazwiska nie przetrwały na oficjalnych kartach historii, aby były jedynie sekretem wtajemniczonych rodów. Procedery trwające tak długo, aż oficjalne instytucje w końcu zaczną być sprawiedliwe, a co więcej, konsekwentne.
W końcu z westchnieniem dopisał na końcu listy syna. Adam Jerzy Czartoryski. On, Adam Kazimierz Czartoryski. Jego adiutant, Julian Niemcewicz. Jan Małachowski. Młody Andrzej Zamoyski. I równie młody Walenty Radziwiłł.
Książę podniósł się z siedzenia i ruszył do swoich apartamentów. Izabela wstała śledziła go wzrokiem aż do drzwi. Przy wyjściu odwrócił się i rzekł zmęczonym głosem:
– Opowiedz mu o wszystkim, niech szykuje się do drogi, liczy się każdy dzień. Musimy znaleźć wszystkich przyszłych sędziów i złapać kuzynka Stasia, zanim wyjedzie z Grodna.
***
Zamoyski i Radziwiłł przebywali w rodowych siedzibach. Po chwilowym szoku uznali, że to jedyne wyjście. Niemcewicz, osobisty adiutant Adama Kazimierza przyjął szokujący pomysł ze stoickim spokojem, zgadzał się ze swoim generałem niemal we wszystkim. A Małachowskiego znaleźli w jednym z warszawskich szynków, gdzie mamrotał coś o gwałconej przez mamzelowatego Austriaka, pustogłowego Prusaka i śmierdzącego Moskala ukochanej matce Polsce, siedząc nad szklanicą kiepskiego miodu. Wyciągnęli go stamtąd Adam Jerzy i Zamoyski i zabrali dorożką do warszawskiej siedziby Małachowskich.
– Szkoda, że Pałac Błękitny jest dla nas zamknięty – burknął młody Czartoryski, grzejąc się przy kominku i popijając z kieliszka porto.
– A dlaczego? – zainteresował się Radziwiłł.
– Bo od razu wsadziliby nam na karki Moskali, drogi Walenty. I tak pewnie będziemy musieli jakoś zapłacić za poparcie Insurekcji, ale na razie o tym nie myślimy, nikt nie wie, że wróciliśmy do Warszawy. Oprócz matki i Marynki.
W salonie zapadła cisza, przerywana tylko pociąganiem nosów i trzaskaniem płonących drew. Przerwało ją głośne chrząknięcie Małachowskiego.
– Nie ma co się krępować, panowie. Wszyscy wiemy, po co się ty znaleźliśmy i wiemy, że jutro ruszamy w drogę. Bo wyrok chyba wydany, co?
Odpowiedziało mu milczenie. Adam Kazimierz uśmiechnął się.
– Tak. Ale żeby wszystko było jak Bóg przykazał, napiszemy tenże wyrok, drodzy przyszli królobójcy, a brzmiał będzie tak…
***
– … uznawszy go za winnego współpracy ze znienawidzonym carskim najeźdźcą, a także zdrady umiłowanej przez nas Rzeczypospolitej, niniejszym, zgodnie z Konstytucją z dnia trzeciego maja 1792 roku, podziemny trybunał sądowniczy skazuje go na karę śmierci, przez haniebne powieszenie wykonać się mającą.
Donośny głos Andrzeja Zamoyskiego umilkł. Adam Jerzy szturchnął ojca, który w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się, ale tego Adam już nie widział. Jego ojciec zdawał sobie sprawę, o co pytał. Czy konstytucja naprawdę każe wieszać zdrajców? Nieważne, król tego nie wie.
Ciszę przerywał tylko wyjący wściekle wiatr i trzask płonących pochodni. Kuzynek Staś był spokojny, w przeciwieństwie do zgromadzonych. W końcu był królem, zdrajcą czy nie, ale powinien zachować się godnie, chociaż raz w życiu. Nerwowe podniecenie udzieliło się chyba wszystkim, przez chwilę Adam Kazimierz poczuł wątpliwości, czy dobrze zrobił biorąc za sędziów tak młodych Polaków, tylko on, Niemcewicz i Malachowski swoje już w życiu widzieli, ale reszta? Książę pokręcił lekko głową. Czy to ważne? Wystarczyło przyjrzeć się ich twarzom, by widzieć, że ważna jest dla nich sprawa polska. Wiedział, że tajemnicy dochowają, a kiedy nadejdzie czas, przekażą miejsce w trybunale najbardziej godnej osobie.
– Czy oskarżony chce coś powiedzieć? – W rozmyślania Adama Kazimierza wdarł się mocny głos Zamoyskiego.
Król podniósł na nich podpuchnięte oczy, jakby próbował dostrzec w półmroku znajome rysy twarzy. Później skierował wzrok na północ, gdzie dwustu dziewięćdziesięciu ośmiu rosyjskich dragonów było przekonanych, że bezpiecznie śpi. Tych dwóch najważniejszych, którzy strzegli drzwi jego komnaty było doskonałym przykładem, ze pieniądz otwiera każde drzwi.
Przełykając strach, ponownie spuścił głowę i wstąpił na pospiesznie postawiony szafot.
– Bądź co bądź* – powiedział na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli, gdy Niemcewicz narzucił mu na głowę stryczek.
Adam Kazimierz Czartoryski wymienił zdumione spojrzenie ze swoim synem, Adamem Jerzym. Wiedział?
***
Michał Czartoryski, potomek młodszego syna Adama Kazimierza, Konstantego, z nikłym uśmieszkiem oglądał telewizję udając, że nie widzi zdumionego spojrzenia swojej dziewczyny, Agaty. Wiedział, że w tym samym czasie program pierwszy ogląda między innymi Zamoyska i Radziwiłł. I uśmiechają się tak samo. Jak wiele kart historii jest zakrytych dla zwykłych ludzi! A dawne rody królewiąt bez trudu bronią swych tajemnic, kiedy trzeba wspierając się wzajemnie.
Michał był dumny, że to on, a nie jedyna córka Adama Karola Czartoryskiego, dostąpił zaszczytu poznania największej rodowej tajemnicy. On z linii Konstantego, tej pomijanej, nie tak ważnej, jak linia Adama Jerzego!
– Michał, czy możesz mi powiedzieć skąd ten głupi uśmiech? – spytała w końcu z lekką pretensją Agata.
– Od razu głupi. – Wzruszył ramionami. – Zobacz tylko co się dzieje, komunizm upadł zaledwie cztery lata temu, Jaruzelski siedzi, Kiszczak siedzi i jeszcze długo siedzieć będą. Lustracja dobiega końca, majątek komunistycznych szumowin dostała Polska, zobacz w jakim tempie kraj się odbudowuje, jak szybko gonimy zachód!
– I tylko to cię tak cieszy? – zdumiała się. – Przecież to u nas normalne, skoro powiesiliśmy króla – zdrajcę, to lustracja i skazanie przywódców komunistycznych są na porządku dziennym!
– A wiesz, ze gdyby Augusta Poniatowskiego nie powiesili, to by tego wszystkiego pewnie nie było? Komunizm zebrałby potężne żniwo – palnął, zanim zdążył się zreflektować, że chyba powiedział za dużo. Agata nic nie zauważyła, prychnęła tylko z rozbawieniem.
– Ponosi cię wyobraźnia, Michale Czartoryski. My Polacy uczciwość mamy we krwi, od stuleci.

*"Bądź co bądź" - zawołanie rodowe Czartoryskich, rozumiane wtedy "Niechaj będzie co ma być." Nie powinno więc dziwić, ze Adam Jerzy i Adam Kazimierz mogli się spodziewać, ze Stanisław ich przejrzał.

Koniec 17 lipca.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kay dnia Pią 20:24, 03 Lip 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Chiyo
Moderator Niewyżyty



Dołączył: 05 Sty 2009
Posty: 1692
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Oxford, UK (oryg. Poznań)
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 23:50, 03 Lip 2009    Temat postu:

Dawno nie oceniałam żadnego pojedynku! O.o To aż strach... xP

Pomysł
Tekst A: 2.9
Tekst B: 2.1

Tekst A bardzo skojarzył mi się z jednym opowiadaniem Kira Bułyczowa pt. "Fatalny ślub". Trochę inaczej tam było, ale jednak skojarzenia się już nie pozbędę. I nie wiem, czy to przez to ów element fantastyczny, czy przez coś innego, ale podobał mi się bardziej niż Tekst B. Nie przeczę, oba były świetne, z ciekawymi pomysłami i przemyślaną fabułą, oba prezentują naprawdę wysoki poziom, ale jakoś ta książka z 2012 w Tekście A do mnie przemawia bardziej. I niech autorka nie próbuje mnie straszyć! xP Nie mam czasu na domniemany koniec świata - ja wtedy planuję wcisnąć się do pracy przy Olimpiadzie, więc bardzo proszę ze straszeniem do innych! xP

Styl
Tekst A: 2.55
Tekst B: 2.45

Oj, panno od Tekstu B! A sprawdzić minimum raz przed wysyłką to co? Bo za dużo bzdurnych wpadek się pannie trafiło, za dużo! I tylko za to strąciłam te 0.05 punktu, bo oprócz tego styl na najwyższym poziomie u obu pań.

Realizacja tematu
Tekst A: 0.5
Tekst B: 0.5

Zrealizowano.

Ogólne wrażenia
Tekst A: 2.1
Tekst B: 1.9

Niewielka przewaga, ale jedna jakaś musiała być, bo Tekst A po prostu podobał mi się tę ociupinkę bardziej. Ale oba były świetne i temu nie da się zaprzeczyć!

Podliczenie
Tekst A: 8.05
Tekst B: 6.95


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Kay
Moderator - Bluzgator



Dołączył: 05 Sty 2009
Posty: 376
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Znienacka
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 20:09, 18 Lip 2009    Temat postu:

Tekst A - 8,05
Tekst B - 6,95

Wygrywa Lena.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Piórem Feniksa Strona Główna -> Spiżarnia karczemna Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group | | UNTOLD Style by ArthurStyle
Regulamin